1 października 2014

Corpus Delicti I



tytuł: Corpus Delicti, 
rating: +18, 
rodzaj: chapterowiec, 
pairing: Sebastian x Ciel (SebaCiel), 
gatunek: opowiadanie historyczne, boys' love (yaoi), 
ostrzeżenia: seks, przemoc (więcej smaczków zachowam dla siebie, nie chcę za bardzo spoilerować),
notka odautorska: Witam uniżenie moich czytelników! Stało się, po kilku dniach opóźnienia udało mi się popełnić pierwszy rozdział zapowiedzianego fanfiction i mam co do niego przeokropnie mieszane uczucia. Pisałam go w pośpiechu, więc uprzedzam o usterkach, które na pewno wkradły się tu i tam. Pozwólcie jednak cieszyć się fabułą. Przepraszam za tak jałowe powitanie, ale pisanie wyzuło ze mnie całą energię (albo to pobudka z samego rana). Zamiast rozwlekłej notki, przyjmijcie ten 13-stronicowy rozdział. Proszę o ciepłe traktowanie, jako że to moje pierwsze opowiadanie w realiach Kuroshitsuji i dopiero wgryzam się w świat przedstawiony. Miłej wieczornej lektury! 


PS kto wie, co oznacza w łacinie tytuł opowiadania? Pochwalcie się, moi drodzy goście :3

Dziękuję bardzo za pomoc ShionBez niej ten blog wyglądałby znacznie gorzej (jej blogi możecie znaleźć w liście linków po prawej) ♥



Corpus Delicti

Rozdział 1
Peccatum originale[1]


Każdy człowiek rodzi się z grzechem pierworodnym.

Przybudówka, na której stanął stopami niepewnymi gruntu, służyła jako przykościelny spichlerz, pod jaki zajeżdżały wszystkie wozy zaopatrzeniowe handlarzy. Wahał się, ale bynajmniej nie dlatego, że ktoś mógł ich nakryć, lecz dlatego, że dach był wysoki na dwadzieścia stóp, a jego spróchniały strop z rozklekotanym pokryciem wyglądał na grożący zawaleniem. Spojrzał pierzchliwie w dół i poczuł motyle w brzuchu, a raczej rój rozwścieczonych os, żądnych wydostania się na zewnątrz.

- Nie mów mi teraz, że masz lęk wysokości, głąbie – parsknął pokpiewająco Alois i zmarszczył swoje brwi, mącąc łagodny wyraz swojej cherubinowej twarzy.

- Nie mam! Po prostu zaraz obaj rypniemy i tyle będzie z naszego „skoku”! - żachnął się Ciel, zerkając raz jeszcze w dół i dochodząc do wniosku, że wcale nie jest pewny tych bagatela dwudziestu stóp wysokości. Cofnął się zdezorientowany, a luźna dachówka, naciśnięta przez niego piętą, zaszczękała i zsunęła się po skosie, upadając i roztrzaskując o bruk. - Pogięło cię! Jak zwykle niczego nie przemyślałeś! Jeśli się pozabijamy...

- Jeśli się pozabijamy, to co? Zamordujesz mnie? - uśmiechnął się cwaniacko, a pomimo szyderczości jego twarz miała w sobie coś podnoszącego na duchu. Niemalże relaksującego.

Alois Trancy był sympatycznym i energicznym blondynem, którego gubiły brak zdyscyplinowania i buntowniczość skierowana przeciwko wszystkim i wszystkiemu, co było brytyjskie lub próbowało takie naśladować. Nie był lubiany, ale nie był też lubiącym, więc niczego nadaremno nie tracił ani niczego zbędnie nie zyskiwał.

Z ich duetu Ciel był bardziej stateczną połową. Można było powiedzieć, że robił za rozsądek Aloisa, który w jakiś nadnaturalny sposób odczepił się od niego i przybrał postać samodzielnego żyjątka.

Chłopak przełknął nerwowo ślinę i obrócił się za siebie, aby odciągnąć swoje myśli od tego szaleństwa. Jego wzrok przypadkowo uczepił się wierzchołka wieżyczki katedralnej, którą wieńczył złowróżbny krucyfiks. Sama bieląca się sylwetka krzyża na wiecznie pochmurnym, londyńskim niebie sprawiała, że czuł kwaśny smak mdłości w gardle. Dzisiaj był ledwie widoczny, pociemniały od półcienia rzucanego przez nawarstwione chmury, ale w tamten przeklęty dzień… Niebo było dwa razy ciemniejsze; było czarne jak ziemia i wydawało się, jakby firmament wtopił się w kontynent, przekraczając nienaruszalną granicę horyzontu. A mimo to, tamtego dnia krzyż na wieży katedry jarzył się potężnym, oślepiającym blaskiem, którego najgęstszy dym nie był w stanie przyćmić. Czy można to było nazwać gniewem bożym? Odwrócił swoją twarz, czując jak bolesny impuls świdruje jego wspomnienia. Był młody, ale wiedział doskonale, czym są nienawiść, gorycz i pogarda.

Tak mówi religia, którą wyznaje z Bożej łaski Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Królowa Aleksandria Wiktoria.
Tak mówi religia, którą wyznawali moi rodzice.
Tak mówi religia, od której się odwróciłem.

- Hej no, nie cykaj się – Alois położył swoją relaksującą dłoń na wątłym ramieniu chłopaka. Miał czternaście lat, ale był tak rachityczny, że jego ciało – które było bardziej ciałkiem – wciąż przypominało fizycznie dziecko. Jego mizerność podkreślona była przez przepaskę na oku, za którą chował bliznę po ciężkim oparzeniu, będące pamiątką z dnia, który zamknął jego dzieciństwo. Był na wpół ślepy, ale po tej niegościnnej stronie Londynu jaką był zapuszczony, imigrancki East End, w nikim nie wzbudzało to empatii. Ludzie już dawno zapomnieli tutaj, czym jest troska oraz współczucie. Wyplewili ze swoich zimnokrwistych serc te dwie wartości, których posiadanie łączyło się z byciem słabym, a przynajmniej słabszym niż Ci, którzy się ich pozbyli. A słabi nie mieli prawa żyć. Słabość była przywilejem arystokracji, a w tym miejscu, które zdawało się być foyer piekła, nikt nie chciał mieć niczego wspólnego z kapitalistycznym ścierwem.

Uniósł wzrok na Aloisa, kiedy usłyszał tętent kopyt w uliczce.

- To oni! Szybko, cofnij się. Nie mogą nas zobaczyć – szepnął rozemocjonowanym głosem, a zamiast się zaniepokoić, jego twarz rozbłysła dziką, naiwną radością. Przez tę jedną krótką chwilę naprawdę przypominał dziecko, którym nie był, od kiedy wylądował w rynsztoku po tym, jak jego matka popełniła samobójstwo.

Ciel westchnął ciężko, bo w przeciwieństwie do swojego podekscytowanego przyjaciela, wietrzył w powietrzu niemałe tarapaty. Głód jednak, który wzdął jego żołądek, wziął górę nad rozsądkiem, jaki był rzeczą drugoplanową, a czasem zupełnie zbędną w walce o przetrwanie. Wycofał się o kilka większych kroków i ukucnął. Czekali na umówiony sygnał.

Wysoki, zadaszony powóz handlowy przybył przed pakamerę, a woźnica wstrzymał konie energicznym szarpnięciem lejcami, które strzeliły groźnie w jego dłoniach. Krępy mężczyzna, który jednocześnie był zaopatrzeniowcem we własnej osobie, zsunął się z wozu, aby zacząć rozładowywać towar z krytej bryki.

- Hej! Sir! - handlarz odwrócił się, słysząc nawoływanie, które najwidoczniej było skierowane w jego stronę. Zapalił niespiesznie papierosa i spojrzał nieprzystępnie w stronę dzieciaka, który machał do niego zachęcająco ręką, jakby łudził się, że raczy do niego podejść.

- Czego chcesz szczeniaku? Nie widzisz, że nie mam czasu? - żachnął się, strącając czubatą warstewkę popiołu z rozżarzonej końcówki.

Rudowłosy chłopczyk zawołał raz jeszcze, co zwabiło podirytowanego mężczyznę bliżej – nie wiadomo czy aby go wysłuchać, czy zrugać za nachalność. Znalazł się w takiej odległości, że poza jego nosowym mamrotaniem i stłumioną rozmową, nie było słychać niczego konkretnego.

- Posłuchał go? - zdziwił się Ciel, widząc jak kupiec przymierza się leniwie do pomocy dziecku z manierą osoby, która pomaga wygramolić się z mułu prosiakowi, w dodatku za opłatą. - Luka jest taki przekonujący?

- Gdzie tam! Po prostu jest słodkim dzieciaczkiem, a ten facet to wieśniak. Na wsi nie ma takiej znieczulicy, bo wszyscy się znają. Czasem jest rodzinnie. No dobra, szybko. Nie mamy za wiele czasu! - Alois poklepał chłopaka po plecach z taką siłą, że aż głucho zadudniło mu w płucach i bez cienia wahania zeskoczył na płócienne zadaszenie powozu. Rozciągliwy materiał zamortyzował upadek, sprawiając, że Alois odbił się kilkukrotnie jak na cyrkowej trampolinie. Oczywiście nie poskąpił sobie zrobienia podczas tych niewymuszonych akrobacji kilku małpich min do swojego przyjaciela. Ciel stłumił chichot, nie chcąc wyjść na zbyt rozluźnionego, lecz przed samym sobą musiał przyznać, że wygłupy kumpla podniosły go na duchu na tyle, że niemal na tę chwilę stał się lekkoduchem jego pokroju. Bezrefleksyjnie zeskoczył z dachu pakamery, a jego upadek okazał się być zabawniejszy niż na to się zanosiło. Po podjechaniu wozu, groźne dwadzieścia stóp przerodziło się w raptem kilka.

Alois uwiesił się na belce od zadaszenia i wskoczył do środka bryki, lądując na workach z mąką. Całe szczęście wewnątrz nie było żadnych żywych zwierząt, więc nie rozgonił swoim głośnym zachowaniem płochliwego drobiu.

 - Au! Kretynie, wskoczyłeś mi tyłkiem na brzuch! Złaź ze mnie! – pisnął Alois, spychając z siebie roześmianego Ciela, który w ślad za nim, wylądował w środku.

 - Ciszej, bo nas usłyszą. Dla mnie to też nie było przyjemne, kościotrupie.

- Mam nadzieję, że moje gnaty wlazły ci w du…

- Trzymaj, ja będę ładował – wepchnął w ramiona Aloisa pękatą, drewnianą skrzynię, po brzegi wypełnioną świeżymi jarzynami oraz pieczywem.

- Nie ma czasu, bierz, co jest i spadamy – ponaglił go rozedrganym głosem, przysuwając stopą w jego stronę drewnianą paletę z mlekiem. Ciel złapał naręcze szklanych butelek i obaj na palcach zeszli po drewnianych schodkach, przechodząc pod ścianą za powozem.

- Chyba ten fagas nas nie zauważył – uśmiech nie schodził z twarzy Aloisa, jedynie przybierał coraz to nowsze warianty. To wyrażał pobudzenie, to spokój, to cwaniactwo. Czasem w ogóle nie oznaczał radości, a jedynie kąśliwy, kpiarski grymas. - Co za naiwniacy... Dobrze, że mieszkają na tej swojej wsi. Zginęliby w tym mieście – parsknął opryskliwym śmiechem. Ciel nie podzielał jego rozbawienia, bo kiedy tylko skręcili za rogiem przybudówki, wpadł na pastora Felixa, który wyszedł przed plebanię zaaferowany nietutejszym rżeniem koni. Najpewniej oczekiwał na przyjęcie zaopatrzenia, dlatego ogarnęło go niemałe osłupienie, kiedy natrafił przed frontonem na dwójkę dzieciaków obładowaną skrzyniami z żywnością.

- To znowu wy?! Wy bezbożni, mali ateusze! Złodziejaszki! - gruchnął swoim potężnym basowym głosem, który nadał tym obelgom dwa razy mocniejszego wydźwięku. Twarz duchownego poczerwieniała tak mocno, że brodawka na jego nosie zdawała się lśnić niczym odwłok tłustego świetlika. Staruszek wyciągnął swoją pomarszczoną, szorstką jak pumeks dłoń, aby schwytać w te śmierdzące czosnkiem kleszcze przestraszonego Ciela, ale szybko cofnął ją, a w jej ślady poszła reszta ciała, kiedy Alois bez wahania rozbił butelkę u stóp pastora.

- Wiejemy, tędy! - blondyn wskazał drogę ucieczki, wykorzystując swoją zdolność wynajdywania niesamowitych, prowizorycznych skrótów niemal na poczekaniu. Miał doskonałą orientację w terenie, która momentami zdawała się zakrawać o różdżkarstwo – zwłaszcza, kiedy wiódł ich przez szczeliny w płotach, gumna, bazary oraz szopy.

- Ja się na was odegram, wy uliczne szczury! - groził im na modłę starego truchła, wymachując za nimi swoim pulchnym ramieniem, które już dawno zwiotczało od nieróbstwa i próżniactwa. Zapewne cały ten atak furii był dla niego niezwykle męczący, toteż zalał się falą gorącego potu.

- Do następnego, tatko Felku! - Alois wystawił ochoczo swój różowy języczek i zwinął go w lekceważącą trąbkę. Jak zwykle wybrał niestandardową trasę, której wytyczenie wymagało przedziurawienia kilku ścian miejskiego labiryntu, aby przedostać się do sąsiedniej uliczki. Te miejskie ewolucje wymuszały na Cielu niemałej zręczności, zwłaszcza z paletą brzęczącą od odbijających się szklanych butelek.

- I jak tyły, Phantomhive? Szedł ktoś za nami? - Alois spojrzał przez ramię na przyjaciela, zwalniając odrobinę tempa do forsownego marszu.

- Pierwsza sprawa, po nazwisku to po pysku, Trancy. Po drugie, nie, nikogo za nami nie było. Stary odpuścił dzisiaj wyjątkowo szybko – uśmiechnął się z lekką ulgą.

- Może się już przyzwyczaił. Albo uznał to za kwestę na rzecz potrzebujących. Szczerze, nie obchodzi mnie to. Dobrze, że się odwalił – żachnął się, rozglądając dookoła po niemal opustoszałej okolicy. Ostatni pożar okropnie wyludnił ten rewir. Zwęglone fasady kamienic robotniczego budownictwa nadal odstraszały nowych najemców, bo starzy w większości zeszli z tego świata albo nie mieli pieniędzy na odbudowę domostw. Pożoga strawiła większość dobytku ich życia, czyniąc z nich zwykłych nędzarzy bez pensa przy duszy. Tak też zdewastowane domy stały pozbawione okien, drzwi, a czasem całego frontonu przeżartego przez plagę korników.

Stary dom Phantomhivów szczęśliwie posiadał wszystkie ściany w komplecie, odrobinę wyszczerbiony w kilku miejscach dach, kominek z całym kominem, lecz brakowało mu wyposażenia. Umeblowanie, a raczej osmolone pozostałości po nim, już dawno poszły na opał, powybijane szyby zostały zastąpione uszczelką z kilku warstw gazet, które szeleściły, kiedy tylko zimy wiatr zadął mocniej. Brakowało bieżącej wody, ale pomimo tak wielu niedostatków, ceglak posiadał coś znacznie bardziej istotnego niż te wszystkie dogodności. Ciepło ogniska domowego.

- No, brzdące! Jedzonko przyszło! - Alois postawił skrzynię na sfatygowanej podłodze i pomasował się po krzyżu, czując, że jeszcze jeden funt więcej, a mógłby nabawić się przepukliny. Tabun dzieci, siedzących w rozmaitych zakamarkach salonu, zerwał się na te słowa niczym komendę. Nagle gwar rozmów przeszedł w jeszcze barwniejszy jazgot.

- Och, niesamowite! Udało wam się, braciszku! - krzyknął na głos Luka, który właśnie stanął u progu, szczerząc się swoim niekompletnym uzębieniem siedmiolatka. Przetarł kilkukrotnie swoje oczy, jakby nie dowierzając prawdziwości tych wszystkich bułeczek, kabaczków i kartofli...

- Phi, oczywiście! Jak mogłeś wątpić w swojego starszego brata, młody? - Alois cmoknął językiem, zadzierając triumfalnie podbródek, chcąc dodać sobie bardziej dumnego wyglądu. - Umyjcie ręce, zanim zaczniemy się rozliczać. Billy, przynieś garnek. Ryan, George i Tom, weźcie noże, będziecie kroić warzywa. Ciel... Wszystko w porządku? - spojrzał na chłopaka, który siedział zziajany na pryczy i ocierał zszarzałą, bawełnianą chusteczką perlący się na jego czole pot.

- Tak, nie przejmuj się. Po prostu muszę odpocząć – westchnął głosem zupełnie wyzutym z entuzjazmu. Cała euforia po udanym „skoku” opadła wraz z falą zmęczenia. W końcu te butelki z mlekiem łącznie ważyły prawie tyle, co on sam.

Alois uśmiechnął się po raz kilkunasty w ciągu tego dnia, lecz dopiero teraz był to naprawdę zdrowy, ciepły, dziecięcy uśmiech, który odmłodził jego twarz o siedem lat.

- Dobrze się spisałeś. Odpoczywaj, ile potrzebujesz, a my ugotujemy zupę – podwinął rękawy swojej zżółkłej od znoszenia koszuli i pogłaskał po głowie Ciela, który jak tylko poczuł palce chłopaka we swoich włosach, zaczął szamotać się jak zwierzyna we wnykach.

- No już, dość tych czułości – poprawił  zmierzwione włosy, patrząc srogo na swojego przyszywanego starszego brata. Dzielił ich jedynie rok różnicy, ale to on pomógł mu po utracie rodziców odnaleźć się w nowym dziecięcym półświatku. Wyciągnął do niego rękę, kiedy reszta uliczników była gotowa go pogonić ze swojego rewiru pięściami. Teraz on wraz z innymi dzieciakami, którym przewodził, tworzyli nową rodzinę w czterech kątach Phantomhivów, które ocalały z pożaru.

- Mogę się dosiąść? - zapytał Ciel, patrząc na małego chłopca zwiniętego w pozycji embrionalnej pod filcowym kocem na niskiej polówce.

- Jasne, Ciel – spod cienkiego przykrycia wyjrzała blada twarzyczka. Dziecko mogło mieć niespełna sześć lat, ale na miejscu rozkosznych pyz były zapadnięte policzki i odznaczające się kości czaszki. Chłopiec podniósł się do siadu i momentalnie mocno zakasłał rwącym, niezdrowym kaszlem. Ciel starał się nie ściągać uśmiechu ze swojej twarzy, ale stan zdrowia dzieciaka bardzo go zaniepokoił.

- Wszystko w porządku, Jim? - zapytał, patrząc jak chłopiec uciera kącik swoich ust z zanieczyszczonej śliny.

- Tak, tak. Wszystko w porządku. Nie przejmuj się mną, niedługo mi się polepszy – Jim za wszelką cenę chciał się zreflektować uśmiechem, ale powstrzymał go kolejny atak kaszlu. Zanosił się nim jeszcze dłuższą chwilę, dopóki nie zaczął się przyduszać. Ciel ściągnął do siebie brwi w wyrazie bezsilnej troski. Niepokoiły go objawy choroby.

- Wygrzewaj się. Dać ci jeszcze jeden koc? – zatroszczył się, chociaż Jim pokręcił odmownie głową.

- Możesz odpoczywać, ale nie leserować, obiboku – jego chwilę zadumy przerwał Alois w swoim przebojowym, głośnym stylu. Przysunął mu pod nogi starą, obtłuczoną brytfannę wypełnioną ziemniakami. – Wiesz, co robić – wystawił do niego język.

- Będziemy musieli załatwić lekarstwa – powiedział cichym głosem Ciel, a jego twarz pozostawała wciąż śmiertelnie poważna. Blondyn przestał się głupkowato szczerzyć, a jasne oczy, zwykle lśniące beztroską, zmądrzały na jedną chwilę.

- Wiem – odparł Alois, siadając obok niego z małym nożykiem w dłoni. – Obawiam się, że nawróciły mu się suchoty. Nie wygląda to dobrze – chłopak bardzo rzadko obnosił się z pesymizmem, a to tylko wzmagało powagę sytuacji. Jednak charakterystycznie dla swojej lekkoduszności nie pozwolił sobie być poważnym na długo. – Nie martw się. Z naszym duetem, nie może nam się nie udać – poklepał go po plecach. – No, do roboty! Nie obijać się! Dzisiaj wszyscy najemy się do syta!

Ciel nikło odwzajemnił uśmiech, zabierając za swój przydział obowiązków. Lubił takie niefrasobliwe wieczorki, kiedy wszyscy byli w komplecie i mogli cieszyć się spokojem oraz bezpieczeństwem. Stanowili zgraną paczkę. Byli jedynie namiastką rodziny, a i tak swoją zażyłością i życzliwością górowali nad ich poprzednimi pieleszami domowymi. Rodzice o nich zapomnieli, królowa o nich zapomniała, Brytania oraz cały świat… A mimo to radzili sobie z samowystarczalnością szczurzej kolonii. Wytrzymałością karaluchów i upartością wron. Przeciw wszystkim i wszystkiemu. Plądrowali, kradli, jadali po śmietnikach, ale to wystarczało, aby utrzymać całą swoją klikę w ryzach.

Skoro tak, to na co komu rodzina? Na co komu królowa? Na co komu Wielka Brytania?

 - Ciel – zawołał mały Jim, wręczając mu oburącz miskę. – Twoja zupa.

Chłopak wziął w dłonie przyjemnie gorące naczynie, znad którego unosił się apetyczny zapach potrawki i podziękował.

Na co komu Bóg?

*

Chłopiec zgiął się w pół i objął ramionami, upadając na kolana. Jego ciałem wstrząsnął silny i nieopanowany kaszel, który ustąpił na chwilę, dopiero kiedy wycharczał gęstą wydzielinę z płuc. Wziął kilka głębokich, zachłannych oddechów i momentalnie znów zaczął pokasływać, drżąc w konwulsjach.

 - Jimmy, co się dzieje? – Alois odbiegł do niego, łapiąc chłopca pod ramię i dźwigając do pionu.

 - To nic! Naprawdę! – wydyszał chłopczyk, odgarniając tłuste włosy ze swoich oczu. – Nie przejmujcie się mną.

 - Nie udawaj, przecież widzimy, że coś jest nie tak! – krzyknął podenerwowany, sprawdzając temperaturę czoła Jimmy’ego. Zacisnął ze złości swoją szczękę, bo maluch wyraźnie gorączkował i to na tyle mocno, że jego skóra zjeżyła się, a mięśnie drżały jak traktowane słabym prądem. – Natychmiast do łóżka!

 - Nie wygląda to najlepiej – Ciel podał szklankę wody chłopcu i wysłał go na swoją pryczę.

 - Cholera, żeby to tylko nie była pieprzona gruźlica. Na to nie ma lekarstwa – Alois już nie potrafił udawać, że nie jest zmartwiony. Wyraźnie przeżywał kryzys swojego wyśmienitego samopoczucia. Co gorsza, bał się zarazić od prątkującego Jima. – Głowię się i głowię, i nadal nie mam pojęcia, skąd mogę wziąć leki. Kiedy jeszcze ta stara wariatka żyła, miałem wtyki niemal w każdej aptece. Każdy farmaceuta był skłonny sprzedać mi każde prochy, byle moja matka sama się nie fatygowała. Rozmowy z nią były nieznośne, zwłaszcza wtedy, kiedy miała ataki. Ale to nie te czasy. Teraz cała okolica wie, że się powiesiła i nie mam już tamtych dojść. Psia jego… - przeklął, siadając ze spuszczoną głową na krześle, próbując zebrać myśli. Myśli, których nie zbierał już od bardzo dawna, bo zwykle panoszyły się rozproszone po jego umyśle.

- Potrzebujecie lekarstw? – w ich dyskusję wtrącił się Tom, który właśnie wszedł do domu trzymając w ręku świeże naręcze dzisiejszej prasy. Był to dzieciak należący do paczki Aloisa na długo przed przygarnięciem w ich szeregi Ciela. Wyglądał na starszego od nich, ale najpewniej był rówieśnikiem, któregoś z nich, lecz w tym miejscu nie miało to najmniejszego znaczenia. Przydawała się każda para rąk do pracy, bez względu na takie niuanse jak wiek. – Chyba wiem, skąd możecie je wziąć, chociaż nie obiecuję, że się uda – odłożył pęk prasy dziennej The Guardian i wytarł swoje ręce o spodnie, próbując oczyścić palce z czarnej farby drukarskiej.

 - No na co czekasz. Mów! – pogonił go Alois, zdoławszy się zniecierpliwić do cna w ciągu tych piętnastu sekund niewymuszonej zwłoki.

- Nie sądzę, aby była potrzeba, żebyśmy tam teraz szli. Jest późny wieczór. O tej porze to zbyt ryzykowne – ostudził jego zapał, chowając powierzony mu nakład dziennika do szuflady na końcu bawialni. Jutro z samego rana miał się zająć jej kolportowaniem, taka była jego rola jako gazeciarza. Ironicznie, wcale nie nabył umiejętności czytania, więc komicznym było to, że zlecono sprzedaż gazety zwykłemu analfabecie, który nie miał pojęcia, co tak naprawdę rozprowadza.

Alois zacisnął zęby i świsnął zrezygnowany. Musiał przyznać rację Tomowi. Noc po tej stronie Londynu bardzo często była synonimem dobrowolnej egzekucji – zbyt wiele szajek warowało o późnej porze na ulicach nieprzyjaznego East Endu.

Dzieciaki powoli szykowały się do spania. Rozkładały swoje koce, materace, a czasem kupę łachmanów; co było im dane w posiadanie, na tym układały się do snu. Nie zdejmowały swoich ubrań, bo w większości przypadków mogłyby się rozpaść od znoszenia, w dodatku ziąb ciągnący po podłodze przewiałby ich wszystkie wrażliwe narządy. Niektóre sieroty dla ogrzania sypiały wtulone w swoje psy, lecz ten sposób przestał cieszyć się uznaniem, kiedy w ich ceglaku rozprzestrzeniła się plaga pcheł.

Ciel wszedł na metalowe łóżko należące za życia do rodziców. Był to jedyny mebel, który ocalał z pożaru domu ze względu na tworzywo, z którego został wykonany, a było to ciężkie i solidne żeliwo.

Chłopak opadł na cienki materac, spod którego wyrysowywał się szkielet łóżka, był to jednak dyskomfort, do jakiego można i trzeba było się przyzwyczaić. Obok niego umościł się Alois w pozycji horyzontalnej, patrząc z dziwnym grymasem niezadowolenia w sufit na nieznane nikomu konstelacje, tworzone przez czarne dziury i dziurki. Spali razem na jednym posłaniu, a w zimie starali się wziąć do siebie jeszcze dwójkę dzieciaków, aby maksymalnie wykorzystać przestrzeń.

- Śpimy tak od czasu, kiedy miewam koszmary – przypomniał sobie Alois, wpatrując się w sufitowe gwiazdozbiory. – To trochę żenujące. Czasem słyszę jej krzyki w głowie – powiedział enigmatycznie, używając ogromnego skrótu myślowego, którym była jego zmarła matka. – Przerażała mnie, pomimo że mnie urodziła i wychowała...

- Jeśli dążysz do tego, żebym poczuł się niewygodnie śpiąc z tobą w jednym łóżku, to wiedz, że wcale mi to nie przeszkadza… - odparował Ciel, delikatnie krzywiąc się w duchu, bo ta kwestia nie należała do sloganów jego marzeń. Usłyszał nad uchem cichy, ciepły chichot blondyna, który połaskotał go mrowiąco po małżowinie. – Ale jeszcze kilka słów jak ze wstępu do dennej historyjki o duchach, to skopię cię na podłogę.

- Jesteś moim młodszym braciszkiem – Alois pozwolił sobie na ostatnią, półpoważną czułostkę i odwrócił się plecami do Ciela. – Dlatego nie zabieraj mi tyle koca.

Chłopak uśmiechnął się pod nosem, czując ciepło, jakie emanowało z bliskości przyszywanego starszego brata. Dzięki jego kojącej obecności, prawie nigdy nie zdarzało mu się zmarznąć.

- Dobranoc, Tchórzofretko.

*

- Mam deja vu – powiedział dziarskim, odrobinę ironicznym głosem, patrząc na pakamerę, która została umiejętnie przez nich zrabowana przed kilkoma dniami. Z dołu wyglądała na znacznie niższą niż zdawała się być stojąc na jej zadaszeniu. Alois zacmokał ustami z brakiem przekonania i spojrzał raz jeszcze krytycznie na przykościelną przybudówkę, jakby próbując ją prześwietlić wzrokiem. – Co prawda, nie byliśmy w środku, ale powątpiewam, aby trzymano tam leki. To raczej spiżarka niźli apteczka.

Tom złapał się pod bok i ściągnął do siebie rude brwi, które przypominały dwie, włochate ćmy szykujące się do lotu.

- Widziałem, jak zanoszono tam zapas chininy, poza tym ojciec trzyma tam flaszki z tonikiem.

- Chinina? Jimmy nie ma febry.

- Tom ma rację. Jeśli widział, jak znoszono tam lekarstwa, istnieje duże prawdopodobieństwo, że znajdują się tam inne medykamenty. Na dodatek, tonik wskazuje, że trzyma tam również alkohol, a alkohol bardzo często jest składowany w apteczce – wydedukował żywo Ciel, obserwując bacznie budynek z taką pieczołowitością, jakby miał się za chwilę wynurzyć z ziemi i czmychnąć im, uniemożliwiając kolejny rabunek. - Poza tym… od kiedy zrobiłeś się taki wybredny? Chinina ma też inne zastosowania niż tylko łagodzenie malarii. A z tego, co wiem, Jimmy dalej gorączkuje. Trzeba za wszelką cenę zbić temperaturę.

- No dobra, przekonałeś mnie – wyprostował się Alois, po raz kolejny traktując z bagatelą fakt, że znów będą musieli zabawić się w rzezimieszków. – Gdzie są te leki?

- W piwnicy – Tom wskazał palcem na zejście do komórki. Drzwiczki wmurowane w ziemię wyglądały na zamknięte, ale kiedy Alois niecierpliwie pociągnął za uchwyty, pokrywa ustąpiła z cichym skrzypnięciem nienaoliwionych zawiasów. W ich nozdrza buchnął piwniczny zapach wilgoci, stęchlizny oraz przechowywanych tam, zleżałych przedmiotów.

- Ja pójdę ich poszukać, a wy obstawcie wejście – zaproponował Ciel, schodząc stopień niżej z taką ostrożnością, jakby wchodził do egipskiej krypty w piramidzie, która naszpikowana jest pułapkami.

- No dobra, biorę lewe skrzydło, a Tom prawe – Alois przystał na pomysł przyjaciela i kiwnął porozumiewawczo głową na Toma, który już ustawił się na swojej pozycji.

Ciel schodząc w dół do piwnicy, czuł nieprzyjemne, ciężkie wrażenie w swoim żołądku. Uczucie przypominające to w oczekiwaniu na wymierzenie bata. Schody były nierówne, wyszczerbione znakiem czasu, a im niżej po nich schodził, tym bardziej się utwierdzał w przekonaniu, że to nie jest żadna spiżarka lecz najzwyklejszy składzik zapchany starymi rupieciami. Ciel przetarł palcem pulpit ławy, która stała najbliżej niego i z zawodem stwierdził, że jest niewiarygodnie zakurzona.

- Nie ma szans, nikt nie schowałby tutaj czegoś tak cennego – mruknął do siebie, schylając się, aby przejść pod misterną pajęczyną wyhaftowaną przez wychudłego krzyżaka. Wyglądało na to, że nawet pająk nie miał czym się posilić w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Otworzył kredens stojący pod zabitym metalową kratą oknem, ale półki były wypełnione jedynie jeszcze większymi kotami kurzu.

- Ciel! - do jego uszu dotarł donośny krzyk Aloisa. Nigdy nie miał zwyczaju wołać go po imieniu z taką paniką w głosie. Nawet jeśli działo się coś niepokojącego, używał ich umownego sygnału, aby go uprzedzić.

Wbiegł z impetem po śliskich stopniach, lecz zanim zdążył pokonać ostatni schodek, ciemna sylweta zastąpiła mu drogę i został z całych sił zepchnięty w dół. Upadł na plecy i sturlał się z powrotem do zagraconej, zawilgoconej komórki, uderzając potylicą o kamienną podłogę. Przez chwilę nie wiedział, co się stało. Zanim udało mu się złapać oddech i przejaśniło mu się przed oczami, u wylotu schodów stał ojciec Feliks z Tomem po jego prawicy.

- Tom... Uciekaj... - szepnął zbolałym głosem, czując jak cały tył jego głowy pulsuje ogłuszająco.

- Mówiłem, że się na was odegram, małe szczury. Myszki już nie będą harcować w mojej spiżarce – jego głos był tak gromki, jakby wygłaszał kazanie z ambony. Słowa starca niosły się głuchym echem po klatce schodowej. Wyciągnął swoją żylastą rękę i pogłaskał nią rudą czuprynę Toma. Ciel wzdrygnął się z obrzydzenia na ten judaszowy gest.

- Obiecałeś... - wydyszał, podnosząc się do siadu, czując jak cały jego kręgosłup płonie żywym ogniem.

- Przecież powiedziałem, że nie ręczę, że się uda – uśmiechnął się przebiegle. Ten szyderczy, zdradziecki uśmiech był ostatnią rzeczą, którą zobaczył, bo drzwi od piwnicy zostały zatrzaśnięte i zaryglowane. Długo jeszcze bielał mu przed oczami powidok promieni słonecznych, który chwilowo go zamroczył. Dźwignął się z granitowej posadzki, masując każdy zbolały punkt swojego ciała. Jego głowa pulsowała tak mocno, jak w dzień, kiedy Alois przyniósł butelkę wina-samoróbki, lecz to uczucie było nieporównywalnie gorsze. Tępe, rytmiczne, przeszywające niczym łom. A przede wszystkim, oznaczające klęskę.

Na samą myśl o przyjacielu poczuł niepokój, a jego skórę pokryły gruzełki gęsiej skórki, jakby owiał go zimny podmuch wiatru. Nie było sensu dobijać się do drzwi i krzyczeć do utraty tchu. Nikt poza Aloisem nie miał najmniejszego pojęcia, że go tutaj zamknięto - z własnej głupoty nikogo nie uprzedzili o swoich zamiarach - jeśli pojmali także i jego, szanse na odnalezienie spadały w okolice zera.

Przez jakiś czas krzątał się po piwnicy, penetrując każdą możliwą skrytkę w poszukiwaniu narzędzi, które mogłyby mu umożliwić ucieczkę. Nie miał pojęcia, co ten obłąkaniec planował z nim zrobić – być może pozostawić do czasu, gdy skona spokojnie śmiercią głodową. Nie miał zamiaru być płochą „myszką”, która dała się schwytać w tak prymitywnie banalną pułapkę. Jednak z każdą kolejną szufladą jego nadzieje gasły tłamszone bezradnością. Na domiar złego, kilka stóp pod ziemią było znacznie chłodniej i już po kilku godzinach zaczął się trząść, chuchając w swoje zaróżowione dłonie. Wcisnął się w jakiś kąt, gdzie było relatywnie ciepło, bo nie ciągnęło z zakratowanych okien chłodnym cugiem po nerkach i tak spędził resztę dnia – siedząc, trzęsąc się i rozmyślając to o sobie, o Aloisie, o gównianym zdrajcy Tomie… Raz po raz rozcierał dłonie, aż w końcu spostrzegł, że są tak skostniałe, iż nie czuje samego zabiegu rozcierania, więc przestał, obejmując się pod pachami.

 Nadszedł wieczór, który spochmurniał, pogłębił się, ściemniał, sczerniał, aż w końcu przeistoczył się w bezwzględną noc, w obliczu której wszystko było bezsilne. W ciemności wszystko stawało się równe i jednolite. Być może w ogóle przestało istnieć. Nie miało znaczenia, czy był zdezelowaną szafką, bicyklem czy tylko skostniałym, małym Cielem Phantomhive, który ze znużenia drzemał w letargu. Nie widział w mroku białej, kłębiącej się pary wodnej buchającej z jego nosa, ale czuł ją doskonale w wydychanym powietrzu. Odrobinę ogrzewała jego zastygłą twarz, a zwłaszcza dziwnie odrętwiałe policzki. Mlasnął ustami, bo zdawało mu się, że widzi przez okno drobne, świetlne punkciki.

Przetarł oczy i poprawił się. Przemarzł do kości, a każdy ruch był dla niego czymś nienaturalnym, zupełnie jakby zmuszał swoje ciało do skomplikowanych akrobacji. Usłyszał rżenie koni i dziwne szemranie, które nie było szelestem liści, a ludzkim szeptem. Pomiędzy świstem wiatru pobrzmiewało nieznane, niemiarowe buczenie, które jednak nie przypominało brzmieniem żadnej znanej mu maszynerii. Szybko zerwał się na równe nogi i wdrapał na kredens, aby zajrzeć przez mętne od brudu okienko. Na kostce brukowej widać było jasne refleksy rzucane przez lampy. Kilka osób stało na chodniku, lecz nie był w staranie ich policzyć, bo widział jedynie mały fragment ulicy.

Kiedy usłyszał skrzypnięcie na klatce schodowej, zesztywniał jak przerażony kot. Zeskoczył na posadzkę, lecz w tym samym momencie dwie zakapturzone postacie z przenośnymi lampami naftowymi w dłoniach wyłoniły się niczym cienie zwierząt nocnych, zagradzając mu przejście. Zaparł się plecami o ścianę, nie wiedząc, kogo powinien obserwować baczniej swoim jedynym zdrowym okiem, które filowało to na jedną postać to na drugą. Jego rozszerzona źrenica wciąż nie przywykła do widoku światła, jakie na chwilę obecną jednie ją oślepiało.

 - Oto on – jednym z nieznajomych okazał się być ojciec Feliks. Wszędzie rozpoznałby ten skrzekliwy tenor. – Wezmę za niego dwa funty.

- Dam najwyżej jednego. To zwykły ulicznik, a ja nie mam zwyczaju przepłacać – głos drugiej postaci był zmysłowy, głęboki i z pewnością należał do kobiety. Długa peleryna oraz wysoki wzrost były mylące. – Poza tym, mieli być dwaj. Nie na taką stawkę umawialiśmy się za jednego chłopaka, ojcze.

Ciel przełknął nerwowo ślinę. Na chwilę poczuł nieracjonalną ulgę, domyślając się, że nieznajoma najwidoczniej mówiła o Aloisie. Wyglądało na to, że przyjaciel wywinął im się i był bezpieczny.

- Niech będzie. Przynajmniej pozbędę się połowy problemu – zatarł swoje pulchne dłonie i złączył opuszki obu rąk razem. Kobieta nachyliła się nad twarzą Ciela i ujęła go za podbródek, jakby chciała obejrzeć z każdej strony niczym wytargowaną szkapę. Kaptur był tak głęboki, że dokładnie zasłaniał twarz nabywczyni, ale za to jej dłoń wychyliła się zza dzwoniastego rękawa - była delikatna, zakończona mocnymi, zdrowymi paznokciami, które mimo wydelikacenia zdawały się być w stanie rozciąć skórę na jego policzkach niczym kocie szpony.

- Och, jakiż śliczny. I to wielkie, kryształowe oczko. Jaka szkoda, że drugie musiało pójść na takie okrutne zmarnowanie – pogładziła jego włosy z manierą kogoś, kto jedynie przywykł do głaskania sztywnej sierści charta i nigdy nie miał obejścia z dziećmi. Twardy, niewyczulony gest. – Chodź maleństwo, pójdziesz ze mną.

- Nie… - szepnął, spuszczając głowę z przerażenia. Jego głos był tak ochrypły, że sam siebie nie poznał. Tego nie mówił Ciel Phantomhive; prawdziwy Ciel nie mógł być tak zatrwożony.

Kobieta zachichotała delikatnie, zasłaniając miejsce, w którym domyślnie znajdowały się jej wydatne usta.

- Przecież cię nie zjem – nie wiedzieć czemu, była niezwykle ubawiona tym niewyszukanym żartem. Położyła mu rękę na lędźwi i poprowadziła w stronę wyjścia, uprzedzając, aby uważał na śliskie stopnie.

Na zewnątrz od razu uderzyła go ściana rześkiego, ale ostrego powietrza, które osiadało się na ludzkim ciele i zaczynało kąsać niczym spiczastymi ząbkami. Zmrużył powiekę, ale bardzo szybko otworzył ją, wytrzeszczając swoje oko w osłupieniu.

Przed nim ciągnął się długi korowód złożony z kilkunastu rosłych mężczyzn, którzy byli spętani razem długą, mocną liną żeglarską. Każdy był zakneblowany, więc Ciel od razu skojarzył, czym było to nierozpoznawalne buczenie, które słyszał w piwnicy i przeszła go gwałtowna nawałnica ciarek. Poczuł nudności, więc cofnął się w tył, łapiąc za brzuch, ale nie był w stanie zwymiotować. Jego krtań była zbyt mocno ściśnięta ze strachu, który go sadystycznie przyduszał.

- Dobra, ładować ich i się zwijamy! - chłopak usłyszał komendę wykrzykniętą przez trzeci, nieznany głos, lecz zanim zdołał drgnąć, przyłożono mu do nozdrzy wilgotną szmatkę nasączoną delikatną, eteryczną substancją. Jej zapach był hipnotyzujący, słodkawy, a smak lekko wykończony pikantną nutą. Nie dało się przed nią obronić; wsiąkała w nozdrza jak w gąbkę, a potem mamiła chłonny umysł. Wydawało mu się, że ta nieziemska, lepka woń wypełniła każdy zakamarek jego ciała, dając niewypowiedzianą ulgę i wytchnienie. Osunął się ciężko w ramiona nieznajomego i zasnął najspokojniejszym snem, jaki dane było mu przeżyć w swoim krótkim, ale burzliwym życiu.

Przez jakiś czas nieprzytomny krążył gdzieś w niebycie. Odzyskiwał świadomość stopniowo. Najpierw czuł bujanie jego wiotkim ciałem jak w gondoli na wartkiej rzeczce. Następnie dochodziły do niego stłumione głosy, tak ciche i dzwoniące, jakby pobrzmiewały z drugiego końca długiego i wąskiego korytarza. A kiedy poczuł się na siłach na tyle, aby otworzyć zdrowe oko, uderzył go tępy ból głowy, dużo głębszy niż ten, którego doświadczył po upadku z piwnicznych schodów. Wydobywał się jakby z głębi jego umysłu, a nie narosłej opuchlizny przy czaszce.

Minęła dłuższa chwila, zanim jego rozespany wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Wyglądało na to, że był sam środek nocy. Przeciągnął się i poczuł palący ból w ramieniu, na który się wzdrygnął z siarczystym syknięciem. Rozejrzał się, poprawiając przepaskę na prawym oku, upewniając się, że się nie obsunęła, pokazując szpetną, mięsistą bliznę, której się wstydził.

- Och, obudziłeś się – usłyszał ten sam damski głos. Znajdował się w karocy, a naprzeciwko niego siedziała kobieta o imponującej, zimowej urodzie. W ciemności ciężko było cokolwiek powiedzieć o jej aparycji, a jedyną dominującą i niepomijalną cechą były ciemne, długie włosy. Wiele osób miało ciemne włosy, lecz jej były czernią niemal niezmąconą refleksami. Pomimo że miała na sobie niemal żałobną, ażurową suknię w stylu empire, która stanowiła już napoleoński przeżytek z zamierzchłej epoki, szlachectwo biło od niej jak od czarnego diamentu karbonado. Była mroczna, ale otaczała ją aura niekwestionowanej dostojności. – Proszę nam wybaczyć dyskomfort podróży. Staraliśmy się zachować należyte środki ostrożności – wciąż mówiła tym samym dystyngowanym głosem, lecz Ciel miał wrażenie, że słyszy zupełnie inną osobę. Sam fakt, że widział dokładnie jej oblicze, nadawał innego tonu rozmowie.

- Niedługo i tak będziemy na miejscu – cichy, lecz przeszywający niczym sztylet głosik zawibrował po jego prawej stronie. Podskoczył jak ukłuty szpilką i spojrzał na małą dziewczynkę, którą w pierwszej chwili wziął za porcelanową lalkę. Jej mięśnie mimiczne były nieruchome jakby wydrążone w masi z macicy perłowej. Nie mrugała powiekami, a jej oczy patrzyły pusto w ciemność za oknem, jakby podziwiała teatr cieni wystawiany pomiędzy koronami drzew. Jej długie, platynowe włosy przypominały grzywę konia czystej krwi arabskiej. – Nie wolno gapić się na ludzi, to niegrzeczne – pouczył go metaliczny głosik, który bardziej przypominał pobrzmiewanie dzwoneczków niźli ludzki głos.

- Proszę jej wybaczyć. Jest onieśmielona, ilekroć spotyka kogoś nieznajomego. Nasza podróż dobiega końca, mam nadzieję, że wszystkie niedogodności były do zaakceptowania – odezwał się mężczyzna sąsiadujący z kobietą o urodzie Królowej Śniegu. Nie było w nim niczego niezwykłego poza gęstymi, krótko obciętymi włosami i równie charakterystyczną, mleczną karnacją osoby, która unikała promieni słonecznych. Ciel szykował się do zdawkowej odpowiedzi, ale uprzedzono go.

- Lucjuszu, lubię to, kiedy jesteś taki oficjalny. To takie dżentelmeńskie – zachichotała kobieta. – W każdym razie, w tej chwili to ty onieśmielasz nasze nowe maleństwo.

Chłopak wzdrygnął się na nazwanie go w ten pobłażliwy sposób przez obcą kobietę z klasy wyższej. Niczego nie rozumiał z tej kuriozalnej sytuacji, ale na chwilę obecną wyglądało na to, że nie podzieli losu tych wszystkich mężczyzn, których widział po wyjściu z piwnicy. Na samo wspomnienie tego więziennego korowodu, poczuł silny impuls, który ukuł go na tyle mocno, że nawróciły mu się bóle migrenowe, spowodowane podaniem mu środka nasennego.

Ciel siedział jak na iglastym materacu fakira, pomimo że fotele w zbytkownej karocy były obite wysokiej jakości, grubo plecioną taftą. Może i tapicerka była niezwykle wygodna, lecz przypominała raczej wewnętrzne podszycie trumny niż siedzisko dla arystokracji. Było w tym wszystkim coś cmentarnego, żeby nie powiedzieć grobowego.

Do końca podróży był traktowany jak powietrze. Cisza w karecie działała na niego kojąco i już zaczynał wpadać w półsen, kiedy to woźnica wstrzymał konie i otworzył drzwiczki powozu po jego stronie.

- Szanowni państwo, przybyliśmy do posiadłości – zaanonsował, kłaniając się nisko przed pasażerami. Furman już szykował się do pomocy przy wysiadaniu dam z karocy, ale Lucjusz uprzedził go tłumacząc, że to leży w jego gestii „jako brytyjskiego dżentelmena”.  Ciel wyszedł z powozu jako ostatni i spotkał się z zaskoczonym spojrzeniem woźnicy, który również asekurował go przy wysiadaniu, jakby był kimś ważnym.

Rezydencja, przed którą zajechali, była ogromnym dworkiem, wzniesionym w stylu klasycznym z elementami eklektycznymi takimi jak portyk czy tympanon. Gdzieniegdzie paliły się światła w komnatach, ale większość okien zionęła ciemną pustką. Nisze te przypominały puste oczodoły, co zdjęło go przerażeniem.

Nie zdążył się rozejrzeć dokładnie po podjeździe, bo Lucjusz przywołał go do siebie, prosząc, aby udał się za nim.

- Normalnie będziesz korzystać z tylnego wyjścia dla służby, dzisiaj jednak zrobimy drobny wyjątek, gdyż obecna sytuacja jest zgoła… osobliwa – wytłumaczył mężczyzna swoim szarmanckim, aksamitnym głosem, nie przestając się przesadnie uśmiechać. Zanim zdążył zakołatać w drzwi, ogromne, heblowane wrota zostały przed nimi otwarte przez odźwiernego, który przywitał ich z tą samą dozą uniżenia, co kilka chwil temu zrobił to woźnica.

Weszli do przestronnego westybulu wyłożonego czerwonym dywanem. Ciel był skonsternowany przepychem i zdobieniami pokoju, który de facto był jedynie dworskim odpowiednikiem przedpokoju, a i tak wyglądał jak foyer teatru Her Majesty's Theatre. Nagle poczuł się tak drobny, jak jeszcze nigdy. W jednej chwili widok z dachu przykościelnej pakamery przestał robić na nim najmniejsze wrażenie, za to kiedy wyobrażał sobie skok z antresoli, na którą wiodły monumentalne, marmurowe schody, czuł zawroty głowy.

- Och, już wróciliście Adelajdo – u szczytu schodów stała para, obejmująca się skromnie i elegancko pod ramię na modłę wiktoriańskich kochanków z pocztówek. Nie patrzyli na siebie, lecz ich spojrzenia były skierowane w jeden punkt.

- Dobry wieczór panienko Lily, dobry wieczór braciszku – kobieta, która najpewniej była ową Adelajdą, posłała im szeroki, lecz niezwykle chłodny uśmiech złej królowej z andersenowskich baśni.

- Dobry wieczór – odpowiedziała na powitanie Lily, która ze względu na swoją smukłą i bardziej długą niż wysoką sylwetkę przypominała czarną wdowę. – Mam nadzieję, że podróż nie była męcząca. Dama nie powinna wybierać się o tak późnej porze w interesach do stolicy.

- Miałam dobre towarzystwo, ale dziękuję za twą troskę – kiwnęła na nią głową w taki sposób, jakby odprawiała zwykłą pokojówkę. Widać było, że obecność dziewczyny była jej nie na rękę.

- Udało ci się wszystko załatwić? – zapytał mężczyzna nazwany „bratem”, najpewniej wyczuwając, że to koniec rozmowy kobiet, które zauważalnie nie pałały do siebie sympatią.

- Tak, Sebastianie. Myślę, że możecie już zaprosić rodziców do jadalni.

Mężczyzna jednak nie ruszył się nawet na pół kroku i wycelował swoje surowe spojrzenie w Ciela, taksując go niemo, lecz niezwykle wymownie. Miał na twarzy wypisaną mimowolną i bardzo naturalną niechęć.

- A to… kto? – ściągnął do siebie ciemne brwi, zaciskając usta w wąską linię.

- Hm? Ten chłopiec? To nasz nowy parobek.

- Oddajcie go tam, skąd go wzięliście – odwrócił się na pięcie. – Nie nadaje się.

Chłopaka przeszedł chłodny dreszcz obrzydzenia, zupełnie jakby ktoś wylał na niego wiadro pomyj. W jednej chwili zapałał nienawiścią do zarozumiałego paniczyka, który zachowywał się dokładnie tak, jak sobie wyobrażał arystokrację. Snobistycznie i arogancko.
                                                                                              
- Oj, Sebastianie. To nie było za miłe – Adelajda skrzyżowała ramiona na swojej okrągłej piersi.

- To moje ostatnie słowo.

- Całe szczęście, to nie do ciebie należy decyzja – kobieta zaśmiała się nerwowo, odkładając maniery na bok.

- Nie potrzebuję twojej aprobaty, siostro. Udaję się do jadalni. Żegnam towarzystwo – odkłonił się, lecz zamiast ulotnić się, spojrzał z naganą na oniemiałego Ciela. – Cóż, jak mniemam zapomniałeś języka w swoich ustach, chłopcze. Pozwól, że udzielę ci szybkiej reprymendy. Kiedy domownik żegna się jako pierwszy, maniery nakazują odpowiedzieć na to pożegnanie. Prosiłbym następnym razem zastosować się do moich rad – uśmiechnął się w sposób nie wyrażający sympatii i odszedł w głąb korytarza, prowadząc przy sobie panienkę Lily.

Ciel zagotował się ze złości. Jeszcze nigdy w życiu nikt go tak nie upokorzył.

- Proszę cię, nie rób takiej miny. Mój brat jest uroczą istotą, jeszcze się o tym przekonasz – zapewniła go Adelajda, a w jej głosie dało się usłyszeć przejęcie. – Wybacz nam, musimy już iść. Poczekaj tu w hallu, przyślę kogoś ze służby zwierzchniej, aby cię ugościł. A tym czasem, witamy w posiadłości familii Michaelisów, czuj się swobodnie.

Chłopiec ukłonił się nieporadnie, starając się już nikomu nie narazić do końca dnia. Nie był w stanie udźwignąć więcej wstydu. A jeszcze bardziej nie chciał tego wstydu pokazywać przed salonowymi pieskami królowej, do których żywił palącą urazę.

Wszyscy rodzimy się grzesznikami.



[1]     (łac.) grzech pierworodny